Co to jest minimalizm

Minimalizm. Jedno słowo. Cztery sylaby. Dziesięć liter. W sumie niewiele. Jednak sprawił, że ponad dekadę temu weszłam na drogę, z której nie ma odwrotu. Z której nie chcę schodzić. Na którą zawsze wracam, gdy zdarza mi się zbłądzić.
Nie mam pięćdziesięciu rzeczy, nawet nie mam stu rzeczy. Ale i tak myślę i mówię o sobie – minimalistka. Bo choć minimalizm jest w jakimś sensie o ilości, to jednak dużo ważniejsze są w nim jakość i prostota. Przynajmniej ja go tak rozumiem.
Dziecko PRL-u
Dobrze byłoby teraz napisać, że pewnego dnia obudziłam się w zagraconym pokoju. Szuflady się nie domykały, na półkach brakowało miejsca na cokolwiek, a do szafy nie mogłam włożyć szpilki. A i tak nie miałam w co się ubrać, nie wiedziałam co czytać i kupowałam trzecią parę tych samych adidasów.
Rozczaruję Cię. Nigdy tak u mnie nie było. Być może dlatego, że załapałam się na ostatnią dekadę PRL-u, więc chyba w pakiecie startowym dostałam szacunek do rzeczy. Wychowywałam się w domu, w którym zwyczajnie na wszystko starczało. Nowe ubrania kupowało się, gdy stare się zniszczyły, w łazience był jeden krem, jedna pasta, jeden szampon, jedne perfumy.
Lata 90. nieco zachwiały tym jakże prostym systemem: kupujemy to, co potrzebne. Gdy zużywa się jedna rzecz, zastępujemy ją nową. Bure sklepy nagle rozbłysły feerią barw. W telewizji i kolorowych magazynach jak mantrę powtarzano, że potrzebujemy dziesiątek nowych, wspaniałych rzeczy. Byłam nastolatką i zachłysnęłam się tą obfitością jak większość nas.
Od nadmiaru do prostoty
Z perspektywy czasu myślę sobie, że ograniczony budżet rodzinny był pewnego rodzaju wybawieniem – nie popłynęłam aż tak mocno w konsumpcjonizm. Co oczywiście nie znaczy, że nie miałam rzeczy zbędnych, kupionych pod wpływem impulsu lub na emocjonalnym haju. Nie będę pierwsza rzucać kamieniem. Już jako dorosła i samodzielna osoba potrafiłam naprawdę idiotycznie wydać pieniądze i pierwszorzędnie zagracić swoje mieszkanie.
Ideały nie istnieją, więc daję sobie rozgrzeszenie. Poza tym, gdyby nie tamte doświadczenia, gdyby nie nieprzyzwoite ilości durnostojek czy książek, które nadają się tylko do jednokrotnego przeczytania, być może nie weszłabym na drogę minimalizmu. I nie przekonałabym się, że liczba rzeczy, które posiadam, to tylko drobny procent tego, o czym tak naprawdę jest minimalizm.
Czym jest minimalizm
Minimalizm jest o jakości tego, jak żyję i doświadczam. Minimalizm jest o prostocie wyborów i przeżywania. To spokojny poranek w kuchni, w której jest tylko to, co potrzebuję, na swoim miejscu, pod ręką. To łatwe przygotowanie śniadania i powolne zjedzenie go w przytulnym pokoju, przy nie zagraconym stole. To prosty wybór pasujących do siebie ubrań z szafy kapsułowej. To makijaż, który robię w dziesięć minut. To intencjonalna praca w zgodzie z moimi wartościami. To obiad ugotowany z maksymalnie czterech, pięciu składników i zjedzony z bliskimi. To czas na czytanie w hamaku, kolorowanie mandal, układanie puzzli, pisanie tego bloga.
Minimalizm to proces
Nadal mniej więcej co roku robię przegląd tego, co mam. Zaglądam do szaf, na półki, wysuwam szuflady do samego końca. Pozbywam się tego, czego nie używam, o czym zapomniałam. Oddaję ubrania, których nie nosiłam przez ostatnie dwanaście miesięcy. Wynoszę do biblioteki książki, do których nie chcę wracać.
Naturalnie z roku na rok mam coraz mniej rzeczy, których się pozbywam. Nie dotarłam do punktu, w którym mam tylko to, co niezbędne. I chyba nie dotrę, bo jestem człowiekiem. A to przecież bardzo ludzkie błądzić, starać się i potykać. Droga rzadko jest idealnie prosta. I dobrze, bo tylko tak mogę poznać siebie.
Te trzynaście lat odgracania, upraszczania i testowania minimalizmu w coraz to nowych obszarach życia to najpiękniejsza z dróg. Ale droga do prostoty wcale nie jest łatwa. Zresztą sama prostota też nie jest łatwa. Bywa niekomfortowa, czasem uwiera. Niekiedy zmusza to stanięcia oko w oko w niewygodnymi tematami. Jednak warto. Bo prostota niesie ze sobą niezwykły wzrost jakości życia. A życie jest zbyt krótkie by było byle jakie, by się przydarzało.
